Rano budzimy się.
Miny nie tęgie, jeszcze nieśmiałe poutyskiwania co
niektórych "może wracamy?", "może wakacje jakieś bliżej domu?", "a jak
cuś się jeszcze stanie?".
Przerywam to wszystko.
Lekarstwo na zapomnienie dla żonki i jedziemy w stronę Algeciras
Droga wije się nabrzeżem morza, widoczki przefajne.
Oglądamy to wszystko za szyby naszego miśka. Planuję być najwcześniej jak się da na czarnym lądzie.
Te wakacje to ma być afrykańsko. Na zwiedzanie Hiszpanii przyjdzie jeszcze czas...
Im bliżej celu to pojawiają się arabskie krzaczki
Dojeżdżamy do Algeciras
Udajemy się do agencji "de viajes normandie" http://www.viajesnormandie.net/
Zakupujemy w niej bilet. Najszybciej tj. za godzinkę mamy połączenie do Tangeru. Idealnie
U Czesia w agencji dostajemy komplet dokumentów (karteczek do wypełnienia) niezbędnych do przekroczenia granicy.
W sumie dla nas to niepotrzebne. Przygotowałem się wcześniej.
Dla potomnych: z poniższej stronki
http://www.douane.gov.ma/web/guest
http://vacances.weekend.free.fr/Fiche%20Embarquement.php
można wydrukować sobie wszystkie niezbędne formalności.
W każdym bądź razie Czesio daje nam to i można na miejscy wypełnić.
Zakupujemy ticket open - troszkę drożej ale nie jesteśmy związani na sztywno z terminem powrotu.
Z naszymi przygodami nigdy nie wiadomo kiedy przyjdzie wracać...
Do biletu Czesio na pożegnanie dodaje butelkę wina i ciasto - miłe.
Jedziemy na prom.
Tutaj nagonka Czesi-naciągaczy.
Czesie-naciągacze
obskakują wszystkie autka pragnące wjechać na prom i sprzedają im
karteczki niezbędne do przebycia linii Europa-Afryka.
Zdzierstwo, ale z naszych obserwacji wszyscy przed nami owe formularze kupują.
Czesio-naciągacz
podchodzi do nas, jakoby z musu rzuca plik formularzy i oczekuje
zapłaty. Mówię mu iż nie potrzeba nam tego, mamy już wszystkie papierki.
Pokazuję mu jeden z nich a ten ze śmiechem odpowiada iż nasze papiery
są nie ważne. Trzeba zakupić jego.
Fakt, jego papiery nieznacznie
różnią się od naszych, ale zostaję przy swoich - niby parę groszy ale
nie chcę dać cwaniaczkowi zarobić
Moja załoga nieco się buntuje iż
wszyscy kupują to i może my byśmy owe formularze zakupili. Ucinam
wszystkie sprzeciwy i wjeżdżamy pod terminal odpraw
Tutaj trzeba zaliczyć kilka budek i papierologii.
Czesio
z budki drukuje nam na podstawie biletu zakupionego w agencji bilety
imienne na każdego uczestnika naszej przygody łącznie z naszym miśkiem.
Pierwszy error.
Czesio myli się iż iż zamiast imienia i nazwiska najmłodszego z uczestników wyprawy zostaje wpisane jakieś "Qfrewwerwwwr".
Zwracam mu uwagę na pomyłkę.
Czesio poprawia swą pomyłkę w systemie ale mówi iż bilet taki już pozostanie "nie ma problemu".
Zapala
mi się czerwona lampka, no ale Czesio-kasiarz zapewnia mnie kolejny raz
iż "nie ma problema". Bilet imienny potrzebny nam będzie przy
powrocie.
Idę do samochodu. Tutaj panika. Żonka podważa mój
Hiszpański i stwierdza że nie zrozumiałem Czesia za dobrze. Wysyłają
starszego, by sprawę załatwił w szekspirowskim dialekcie nieco bardziej
pozytywnie.
Karol wraca po chwili potwierdzając me słowa "nie ma problemu".
Jedziemy.
Żegnaj Europo
W oddali skały Gibraltaru
Na promie przechodzimy prawie ostatnią kontrolę celną (ostatnie będą już na czarnym kontynencie).
Po trzech godzinkach wyjeżdżamy na afrykańską ziemię
Plan jest taki - jedziemy wschodnią stroną Maroka - w miarę na sam dół - po drodze oglądając wszystko co nam się spodoba.
Po napiętych dniach w samochodzie należy nam się chwilka relaksu.
Kierujemy się na wschód - miejscowość Martil
Przy wyjeździe z promu, zjeżdżamy z głównej drogi, mamy troszkę czasu więc nie jedziemy standardowo lecz dróżką P4703
Zaraz przy Tangerze setki emigrantów z całej Afryki próbujące dostać się do Europy.
Czesie-emigranci
oblepiają naszego miśka, każdy chce by go wspomóc finansowo. Osobiście
ich troszkę rozumiem i zbytnio mi to nie przeszkadza (jadę sobie 10km/h i
Czesie odbijają się od karoserii) może już troszkę uodporniłem się
moimi pobytami na czarnym lądzie.
Troszkę inaczej znosi to ma Rodzinka.
Koniecznie chcą wracać do Europy.
Przekonuję ich iż początki są zawsze trudne, później będzie o wiele ciekawiej...
Drogi P4703 zdecydowanie nie polecam no ale cóż...
Jedziemy
Po około 2-ch godzinkach dojeżdżamy do celu
Camping Al Boustane
Tutaj pierwsze zderzenie z RAMADANEM
"Troszeczkę" czytałem na ten temat - ci innego literatura, coś innego ramadan w hotelu egipskim z opcją all inclusive.
Ramadan w Maroku - ha
Ramadan
Czesie w Maroku a w szczególności tym wschodnim Maroku są niezwykle ortodoksyjni (co innego zachodnie kurortu - to inna bajka).
Czesie zamieniają noc z dniem.
Po zachodzie słońca Czesie konsumują iftar (pierwszy posiłek spożywany od świtu), rano przed świtem jedzą suhur.
Przez
cały dzionek Czesie-muzułmanie nie spożywają żadnych posiłków nie piją
żadnych płynów, nie używają żadnych używek (papierosów, kawy,
alkoholu...), zero seksu - ogólnie permanentna asceza.
Brzmi niby banalnie, lecz przy temperaturach 40 - 50 stopniowych???
Przyjechaliśmy po zachodzie słońca, Czesie właśnie spożywali iftar i raczej nie wolno im wtedy przeszkadzać.
Przyleciał
do nas jakiś mały berbeć i poinformowawszy nas o porze posiłku mówi aby
bez problemu wybrać sobie jakieś miejsce i się rozbijać. Tata jak zje
do przyjdzie do nas.
Super, tak też zrobiliśmy
Czesio
oczywiście nie pokazał się nam dzisiejszego wieczora (sprawy formalne
załatwiliśmy dopiero następnego dnia późnym popołudniem).
Ale nic to, po minionych emocjach planujemy nieco ochłonąć.
Jest fajnie zostajemy dwie nocki.
Rano - niedziela
Powyższe widoczki to obrazki codziennego życia (praktycznie całego nieturystycznego (dla białasów) Maroka).
PUSTKI
Praktycznie cały dzionek zero ludzi
Martil to widać dosyć popularne miejsce kurortowe dla Czesiów. Knajpa na knajpie. Bar na barze. Takie nasze Międzyzdroje.
Tylko że co - RAMADAN
Wszystko pozamykane przez cały dzionek
Troszkę nas to przeraziło...
Nareszcie 20-sta. Koniec ramadanu
Restauracyjki, bary, kawiarnie zostały pootwierane.
Szał.
Idziemy na swój pierwszy tażin i harirę
Dwa dni odpoczynku i ruszamy dalej
cel - Szafszawan
Jedziemy (obrazki z drogi):
No i dotarliśmy
Szafszawan - Niebieskie Miasto
Błąkamy się po uliczkach błękitnej medyny.
Staramy się zgubić w jej zakamarkach odnajdując arcyciekawe miejscówki.
Bajka
Jak z tysiąca i jednej nocy
Bajka
W
Szafszawan turyści pojawili się stosunkowo niedawno, bo jeszcze kilka
lat temu do tego świętego dla wyznawców Allaha miejsca wstęp mieli tylko
muzułmanie.
No i bliskość gór Rif w których do dnia dzisiejszego
uprawia się marihuanę a w medynie Szafszawan się ją dystrybuowało
skutecznie odstraszało "porządnych" turystów
Dlaczego niebieskie fasady budynków?
Do
roku 1930 żyła tu bardzo duża grupa uchodźców żydowskich ze zdobytych
przez Hiszpanów południowych terenów Półwyspu Iberyjskiego, która
pomalowała swoje domy na niebiesko – według nich niebieski symbolizował
bliskość nieba.
Żydów dziś już nie ma ale kolor się przyjął i pozostał do dziś.
Czesie autochtony mówią iż niebieski dobrze odstrasza komary.
No i jest Fajnie
Czas opuścić Szafszawan
Jedziemy w stronę Fezu
obrazki z drogi
Najsłynniejsza wioska troglodytów to Bhalil, słynie z jaskiń stanowiących część domów.
Był plan aby tam pojechać, lecz po drodze zauważamy o wiele ciekawsze zabudowania.
Zatrzymujemy się na chwilkę, niestety aby to zobaczyć musielibyśmy odbić na dwie godzinki a plany na dziś nieco inne...
No ale popstrykać warto
Odbijamy na Volubilis
Uważa się iż miasto zostało zbudowane w III w. p.n.e. i że zostało one zbudowane na terenach jeszcze starszej osady.
Około
45 r. n.e., po podbiciu Afryki Północnej przez Kaligulę, Volubilis
stało się jednym z miast leżących na najdalszych krańcach cesarstwa
rzymskiego.
Volubilis stało się stolicą administracyjną obszaru. W szczytowym okresie, szacuje się, że miasto mieściło do 20.000 Czesi
Powierzchnia do zwiedzania wynosi 42 hektary także jest co dreptać.
Po Volubilis dreptania ciąg dalszy
Volubilis było miastem leżącym na najdalszych krańcach cesarstwa rzymskiego - czasy Kaliguli
Rzymianie z terenu Volubilis wynieśli się pod koniec III wieku. Jednak miasto było zamieszkane aż do XVIII wieku.
W VII w. dotarli tutaj Arabowie.
Mieszkający tutaj: Berberowie, Syryjczycy i Żydzi cały czas mówili po łacinie.
Dziś klekocą po Polsku nasze boćki
Jesteśmy w domu Orfeusza. Podziwiamy w nim zachowane do dnia dzisiejszego mozaiki
Zero ludków tylko my, jaszczurki no i fajnie cieplutko...
Dom
Akrobaty i znajdująca się w nim mozaika z siedzącym na koniu akrobatą.
„Cyrkowiec” siedzi tyłem do kierunku jazdy, a w uniesionych dłoniach
trzyma trofeum.
Jest - widać potęgę, moc WIELKOŚĆ
Mozaiki powalają
Mam nadzieję iż ISIS tutaj nie dotrze i powyższe zostaną dla potomnych...
Olbrzymi teren ma miasteczko - jest co widzieć...
No, czas ruszać.
Kierunek Fes
Jesteśmy w Fes
Jest tutaj fajny kemping lecz na uboczu. Postanawiamy poszukać czegoś w centrum (aby można wieczorkiem poszlajać się po medynie.
Szukamy
W medynie wąsko. Dajemy radę, nawet znajdujemy fajny riad (przystępny cenowo no i bajeczny), ale.
No właśnie
Musielibyśmy
zaparkować albo bardzoooo daleko (do riadu nie ma możliwości dojazdu)
znajduje się w medynie w bardzo wąskiej uliczce (dwa rowery się nie
mieszczą).
No i parkowanie i zostawienie na wąziutkiej ulicy w medynie niezbyt nam się uśmiecha.
Szukamy dalej.
Zaraz za murami medyny znajdujemy nasz riad.
Tanio, wszędzie blisko.
Bajka
To nasza noclegownia
Widok z naszego pokoju.
Dwa kroki i brama medyny.
no i nasz misio pod oknami
idealnie...
Idziemy zdobywać Fes
Pierwszy punkt - sztandarowo - garbarnie Szawara
Czy fajne?
Na
pewno trzeba je widzieć. Robią imponujące wrażenie - taki olbrzymi
plasterek miodu, no może nie tak pachnący - tutaj amoniak daje w
nozdrza.
Na
powyższym zdjęciu (te białe kadzie) to tutaj właśnie czadzi najbardziej
- amoniak, tu się rozpoczyna proces garbowania, tutaj skóry zostają
wybarwione z wszelakich niepożądanych kolorków, błon, mięska...
Już późno. Czesie zakończyli swój dzionek pracy. Mały ruch.
W kadziach pozostałych miesza się różne kolorowe barwniki na jaki kolor skóry mają zostać zafarbowane.
Później skóry wywiesza się na okoliczne mury.
Efekt finalny.
Torebki, kurteczki, paputki...
Szału nie ma.
Jak później się okaże jest lepsza garbarnia (przynajmniej nam się spodobała bardziej), ale to później...
Idziemy...
...na medynę
Krzątamy się po medynie
Przefajnie.
Dużo Czesi nagabuje iż oprowadzą bo się zgubimy.
Bzdura.
Fes,
a dokładnie jego medyna (jedna z większych) jest super opisana.
Teoretycznie nawet nie potrzeba żadnej mapy, przewodnika. Na każdym
(albo prawie każdym większym rozwidleniu zaułków są tabliczki wskazujące
kierunek większych placów w Medynie.
My oczywiście staramy się
zgubić, i trafić do tej "ciekawszej" dzielnicy - troszkę nam się to
udaje, lecz po pary minutach niestety znowu jesteśmy "na szlaku".
Dreptamy
Stoisk z żarełkiem, restauracyjek, barów - dużo.
Przy
paru siedzą Czesie z Europy, tutejsi Czesie mają jeszcze ramadan. Moja
załoga też już głodna jak diabli. Przekonuję ich aby poczekali (w sumie
cała ma rodzinka lubi nowe doznania - kulinarne też).
Oczywiście instynkt znów mnie nie opuścił.
Za dwadzieścia dwudziesta słyszymy ogromny huk. To wystrzał z armaty oznajmujący koniec dzisiejszego postu - czas na żarełko.
Czesie zaspokoiwszy swoje pragnienie wyjeżdżają z bram swych domostw z wózkami obładowanymi ichniejszymi potrawami.
Poezja
Zaczynamy
od hariry. Zupka jedzona w okresie ramadanu główny składnik-
ciecierzyca i mięsko baranie, ale może być dodany i kuskus, bób, w
zależności od kucharza - każda inna - a troszkę ich jedliśmy w
przeciągu naszej podróży.
sałatka marokańska z ...wszystkim...
jest i ciecierzyca na gęsto
no i nieodłączne tadżiny
Tadżin z rybą, baranem, wieprzem, z kuskusem, frytkami, ziemniakami bobem - co zapragniesz
Za
około 40-50 zeta nasza czwórka nieźle może podjeść a i popić
(oczywiście w knajpie gdzie stołują się Czesie miejscowi, w knajpie dla
białasów ceny razy dwa...).
Fajnie.
Wstajemy raniutko
Śniadanko
no i jedziemy,
- Park Narodowy Tazakka
fajna panorama Fezu
jedziemy drogą na wschód
miasteczka Taza
Wjeżdżamy w obszar parku
Wszystkie kroki prowadzą do jaskini - "Grotte Friouato"
Jaskinię znajdujemy bezproblemowo, aczkolwiek zerowy ruch na wąskich dróżkach górskich przeraża moją familię.
- tutaj nikt nie jeździ...
Pod samą grotą (niepozorne wejście) zaraz przybiega do nas czterech Cześków.
Padają sumki za bilet - ceny z kosmosu - temperuję ich zapał (szał) cenowy.
Za wszystko chcą kasę, - kaski, latarki, ubiór roboczy... cena za samo wejście do jaskini najniższa z tego wszystkiego...
Latarki
mamy, bierzemy kaski, ubrania brudne też posiadamy (ale jak później
okazało się -na samym dole- ubranka Cześków przydały by się).
Wchodzimy
Grotte Friouato
Jaskinia (jej krater) u góry ma średnicę 20 m. następnie rośnie do 30.
Schodami
schodzi się na głębokość 271m. na dole jest studnia która ciągnie się
na długość 3800m (inne dane mówią o jeszcze większych długościach)
Temperatura w jaskini wynosi 13 C °.
Przewodnik obowiązkowy - idzie z nami dwóch Cześków
Żonka panikuje, zostawiamy miśka i cały nasz dobytek samotnie w górach - a my do dziury...
Nic to skoro jesteśmy tutaj
Schodzimy
Na dno jaskini prowadzi przeszło 500 schodów
Schodzi się fajnie, ktoś z lękiem wysokości może mieć problem ale warto!
Przez otwór jaskini na górze wpada snop światła, wygląda to fantastycznie
Cały czas słychać piski nietoperzy, poza tym cisza kłująca w uszy przerywana spadającą wodą.
Zajefajnie.
Po dojściu na sam dół - następny level.
Przechodzi
się do niego przez wążiutki ciemny otwór (dalej brak jakiegokolwiek
światła, aczkolwiek Czesie pociągnęli tam instalację, zabudowali lampy -
lecz wszystko zniszczone - życie).
Otwór jest wąąąski.
Aby wejść do niego trzeba trzymać się skał (nie ma tutaj już żadnych schodków - jest bardzo wąsko).
Po
skałach leci woda, wszędzie potwornie ślisko, chwilka i wszyscy
jesteśmy uwalani w błocie (żałujemy iż nie zabraliśmy ubrań roboczych
oferowanych na górze przez Cześków).
Pierwszy wchodzi Czesio, następnie Żonka, na sekundę tracimy ją z oczu, lecz po chwili Żona panikuje i wychodzi.
Ciemność (mimo latarek) i potwornie małe pomieszczenie - to ją przeraża.
Rzadko
lecz teraz moja lepsza połówka odpuszcza. Nawet moja mowa iż zostając
sama da dole jaskini naraża się na ogromne niebezpieczeństwo nie
skutkuje.
Nic to Baśka, wojenka męska rzecz...
Ruszamy dalej sami...
Po przejściu przez wąska gardziel jest kolejnych 100 stopni wykutych w skale, jest i szereg drabin.
Do tego wszystkiego ciemność, widzimy ciemność.
Szkoda
iż zabudowane lampy są nieczynne (klosze potłuczone, kable powyrywane),
nasze latarki nie ogarniają zbytnio tych fantastycznych widoczków, ale
nawet to co widzimy powala...
Eksplorujemy jaskinię. Czujemy się jak odkrywcy co są w tej dziurce jako pierwsi.
Przypomina się "Podróż do wnętrza ziemi" - dosłownie
Zajefajnie
Jest ciemno, mokro i bardzo, bardzo zimno. Korytarze ciągną się ho, ho, ho w głąb.
Coraz trudniej się idzie, trzeba mieć sprzęt, obuwie do dalszego eksplorowania.
Wracamy
Nie było nas ponoć przeszło godzinę, żonka cieszy się na nasz widok
Pierwsze dno groty Friouato
Fajnie, fajnie, lecz niestety wszystko się kończy.
Trzeba si wspinać
Wychodzimy na powierzchnię.
Fajnie cieplutko 40 stopni (mimo iż w górach wysoko jesteśmy).
Nasz misiek na swoim miejscu
Bajka.
Przebieramy się (ciuchy całe w bagnie). Czesio załatwia nam czajniczek wody - bierzemy prysznic
Wracamy.
Wracamy do Fezu
Idziemy do medyny, po intensywnym dniu czas coś wciągnąć...
Jest i szkółka
Zbliża się godzina "Ż" (kończy się dzień, a co za tym idzie, dniowy post).
Dużo Czesi z rodzinami idą na pierwszy posiłek
Też to robimy...
Wszyscy czekają, przygotowują się
już za niedługo stoły zapełnią się
nudy...
Zapuszczamy się w głąb medyny.
Próbujemy się zgubić (oczywiście w plecaku gps z koordynatami naszego hotelu).
Na wszystkich główniejszych skrzyżowaniach uliczek jest tabliczka wskazująca kierunek jednego z większych placów
Jeszcze troszkę do końca dnia lecz upał daje się we znaki
Decydujemy się na szklaneczkę soczku z świeżych pomarańczy - nie do opisania...
No i jest
Wystrzał z armaty oznacza możność konsumpcji
Wszyscy rzucają się na żarełko, nie pozostajemy obojętni...
można iść do hotelu
jeszcze po szklaneczce...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz