Łazimy dalej po "Afryce B"
Oczywiście ludziom może się nie podobać
taka właśnie Afryka, lepiej pojechać do bardziej cywilizowanych krain
jak RPA, Zanzibar, Kenia...
Czy to dalej jest Afryka?
Oczywiście że tak.
Ale
taka jaką chcemy widzieć, taka jaką chcielibyśmy oglądać. Taka w której
my biali czujemy się w miarę komfortowo, bezpiecznie. Afryka bez
chorób, głodu, much, wojen taka europejska...
Czy to dobrze?
Tutaj
nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Oczywiście fajnie a nawet SUPER by
było gdyby tych powyższych rzeczy nie było, ale czy Afryka będzie potem
afrykańska? Za wszystkim idzie POSTĘP.
Od zarania w Afryce były wojny (no troszkę ich temperowano w krótkim okresie kolonizatorskim), były muchy, głód.
Czy był głód?
Aby dążyć do ucywilizowania Afryki konieczny jest postęp.
Aby
iść z postępem trzeba wykarczować dżungle, zlikwidować istniejące
wioski aby postawić blokowisko w którym Czesie zamieszkają.
Likwidujemy też zwierzynę no bo jakżeż to słoń, lub inny kotek nie będzie nam chodził po osiedlu.
Oczywiście zostawiamy parę wiosek i robimy w nich skanseny - będziemy trzepać kasiurę.
Jakiś
rezerwat też zostawimy, białasy przecież muszą widzieć jakieś zwierzaki
a najlepiej to wybudujmy bloki w samym rezerwacie to białasy nie
ruszając się będą widziały zwierzaczki.
Nam białasom jak się nie
będzie podobać jak będzie. Gdzież w europie można w jakimś zoo pojeździć
jeepami wśród tylu zwierzaków i na takiej dużej przestrzeni.
Oczywiście
kilku Czesiom nie będzie się to podobało, dalej będą polowali na
zwierzaki tak jak ich dziadek. Kłusownictwo przez białasów dalej będzie
kwitło no bo jak też wielki myśliwy nie ustrzeli jakiegoś zwierzaka z
wielkiej piątki? Ustrzeli choćby nie wiem ile miał zapłacić.
No i czy wtedy Afryka pozostanie afrykańska?...
Czy był głód?
Może
i był, lecz wtedy wojownicy szli do buszu i cosik upolowali (tak to
mają w genach), a teraz? przy polowaniu niektórzy mniej sprawni zostali
ranni, zginęli - życie. Teraz co mają upolować?
Genów nie wyplewisz (jak mawia mój szwagier).
Nie byłem w Keni, lecz tak na wspomnienie -
- Kampala
Fajnie?
Cywilizacja?
to środek tejże aglomeracji
Różnica pewnie jest. Czy na lepsze?
Z kilometra wygląda to nieźle, z bliska...
Oczywiście będzie lepiej, ale czy afrykańsko???
U nas kiedyś łażąc po górach też bezinteresownie dostałeś od gaździny kubek mleka.
Dziś w schronisku nawet za wrzątek chcą złotówkę.
Postęp
Cywilizacja.
Jest to nieuniknione, a czy dobre???
Łazimy dalej po "Afryce B"
Opuszczamy lud Nyangatom
Ostatnie zdjęcia
Teraz kierujemy się do jednej z ciekawszych wiosek
Wioska plemienia Karo (Kolcho)
Jedziemy do Kolcho.
Plemię Karo.
Jedziemy, jedziemy i nie możemy go znaleźć.
Mamy
co prawda namiary, współrzędne - w miarę wiarygodnym miejscu gdzie
powinna być wioska, lecz jeździmy kilka godzin po buszu w jej
poszukiwaniu.
Lekko nie jest, po jakimś czasie dojeżdżamy do rzeczki Omo.
To musi być już gdzieś niedaleko!
Johny idzie na rekonesans.
No i....
.....JEST
Spokojna Twoja rozczochrana...
Dojeżdżamy do wioski
Na razie musimy zjednać sobie Czesi-Karo, robimy zdjęcia tylko widoczkom, no chyba że nie widzą...
A widoki przednie...
Wioska położona na klifie rzeczki.
Co
prawda nad brzegiem lecz Czesiowe po wodę chodzą kilometr. Bezpośrednio
z wioski można do wody zejść lecz do samej tafli już nie bardzo a co
dopiero wyjść z powrotem pod górkę - masakra.
No i następne kuku - KROKODYLE.
Jest ich nad rzeczką tyle co u nas komarów, nieciekawie.
W oddali mnóstwo trąb powietrznych
Czekamy, zatrzymujemy się na końcu wioski.
Pierwsze jak zwykle przychodzą ciekawskie dzieciaki.
Robimy kilka obrazków tak mimochodem (nie mamy pozwolenia od starszyzny)
Przychodzi Starszyzna.
Mówię Czesią iż jestem lekarzem (po zauważeniu olbrzymiej rany na ramieniu jednego z Czesi).
Dezynfekuję ranę, bandażuję go.
Czesie już są nasi...
Jeden z nich mówi abym wyleczył jego chorą siostrzyczkę.
Ha, może być przesrane.
A, co tam najwyżej....
Czesie, a raczej cała starszyzna prowadzi mnie do chorej Czesiowej. Widać jakaś ważna persona.
Ciekawe, jak coś pójdzie nie tak to pewnie już nas nie wypuszczą z wioski...
Idziemy.
Adrian
odpuszcza - zostaje przy samochodzie jak by co to rzekomo ma podjechać
po nas i grzejemy z wioski (ciekawe jakto zrobi, ale nic to).
Przychodzimy do chaty, a raczej szałasu w którym mieszka całkiem spora rodzinka.
Siostrzyczka wodza ma owiniętą rękę w śmierdzącej szmacie, pełno much, jakieś robaczki no i fajny smrodek.
Odwijam rękę Czesiowej - syczy z bólu, ale nic nie mówi. Jej szwagier mówi nam iż trzy dni temu coś ją dziabło w rękę.
Ręka Czesiowej spuchnięta niczym bania (może tykwa), skóra łuszczy się wokół rany.
Chcę zrobić zdjęcie chorej ręki.
Czesie nie pozwalają.
Mówię im iż to niezbędne w wyzdrowieniu siostry wodza (jak szaleć to na całość).
Odpuszczają. Można udokumentować przypadek medyczny
Ano nic tam Baśka... trza grać rolę doktorka do końca... łapię rękę Czesiowej i wyciskam pół litra zielonkawej cieczy z ranki.
Czesiowa zaczyna intonować śpiewnie pieśń wojenną, chociaż Johny mówi abym przestał bo od tego wycia bębenki mu popękają.
Czesie
dziwnie potrząsają karabinami, oszczepami - normalnie gdybyśmy byli w
Zielonej Górze to opuścili by salę operacyjną, niestety tutaj oni
dyktują warunki.
Z powodu nadmiernego wrzasku Johny niestety nie udokumentował samej operacji. Szkoda.
Czesiowa zaczyna mdleć
Odpuszczam.
Tym bardziej źle operuje się mając ostrze oszczepu na swoich plecach i wokół pełni kałachów.
Dezynfekuję ranę Czesi.
Bandażuję rękę.
Czesia chyba czuje ulgę, zaczyna się uśmiechać.
Atmosfera się rozluźnia. Jedni z Czesi-Wojów idą na piwo, drudzy zaczynają z nami żartować.
Znów się udało (przynajmniej na razie - planujemy tu troszkę zostać i mamy nadzieję iż Czesiowa dożyje ranka).
Czesiowa dostaje zapas antybiotyków na tydzień, na pewno jej nie zaszkodzi a czy pomoże??
Pytają czy coś zjemy? Czy napijemy się kawy?
Kawka czemu nie, na jedzonko jakoś nie mamy apetytu.
Czesi nie przekonuje to. Przynoszą żarełko i kawę
Kawa ma kolor tutejszej wody z rzeki, oczywiście tą wodą kawa została zaparzona (czy przegotowana? pewnie nie...).
Ano cóż, powiedziało się A, trza powiedzieć na zdrowie...
Szału
nie ma dupy nie urywa (przynajmniej na razie), gorszej kawy co prawda w
życiu nie piłem lecz patrząc na ich warunki żywota zachwalamy
ichniejsze specjały (oczywiście zaraz dostajemy następną tykwę kawusi).
Chata - Szałas w którym odbyła się "operacja":
kosztujemy
także ichniejszego kleiku - ohyda, tutaj naprawdę nie ma za wiele co
jeść, odpuszczamy, mówimy iż nasza religia nie pozwala jeść przed
zachodem słońca - po prostu pościmy dziś. Ale skosztowaliśmy, Czesie to
uszanowali, jest ok.
Jest dobrze.
Czesie mają nas za swojaków, możemy chodzić po całej wiosce, pstrykać
Bajka
Korzystamy z przywilejów.
Wchodzimy do każdej dziury
Wejścia do chatek naprawdę bardzo malutkie
Jak już się wejdzie to obszernie, nawet fajny chłodek
A chatka - jak to chatka murzyńska.
Centralne miejsce to oczywiście kuchnia w pobliżu spiżarnia, sypialnie no i pokój gościnny
Miło
uciec od upału i posiedzieć w ocienionej chatce. Mimo iż w kuchni cały
czas żar, zupka się gotuje, to naprawdę w chatce przyjemnie się
siedziało
Małe Czesie na początku nieufne - gdy zobaczyli jak starsi mają stosunek do białasów zachowują sie zupełnie bez krępacji.
Konsumujemy co nie co zupki rybnej lecz rewelacją ona nie była (cała rybka, nie wywnątrzona, z łuskami, bez przypraw).
Łazimy po wiosce
Jest super, nikt się nami nie interesuje, traktują nas jak swojaków.
W
momencie cała wioska dowiedziała się o pobycie białasów-doktorów,
praktycznie nikt nas nie zaczepia. Czesie po prostu wykonują swoje
codzienne prace.
Bajka
Niespodzianka.
Do Czesi-Karo przyjechały w odwiedziny Czesie-Hamerki
No ale czas iść do Adriana, pewnie już się o nas martwi - myślimy.
No ale cóż.
Wiadomości o lekarzach dotarły i do naszego samochodu.
Adrian z naszym Czesiem-szoferem postanowili się z tej okazji napić i poszli do miejscowego baru, gdzie także lądujemy.
Nagle słyszymy dość długą serię z kałacha (i nawet dość blisko).
Zajefajnie.
Wybiegam z baru....
Jakiś Czesio wylatuje zaraz za mną, Johny i Adi zresztą też.
- Z kim się bijecie dzisiaj? - pytam Czesia, z kim toczycie wojnę?
- Nie, nie - tutejsi ludzie to bardzo spokojni wojownicy, raczej z nikim się nie bijemy, no chyba że...
- to skąd te strzały?
- tutaj pełni krokodyli, pewnie jakiś podpłynął za blisko i ktoś w niego wygarnął seryjkę.
Biegniemy w stronę rzeki.
Dzieci będące na klifie już cosik wypatrzyły, pobiegły zobaczyć smoka z bliska.
Idziemy?
Jest
bardzo stromo (obrazki niestety tego nie oddają), Adi oczywiście puka
się w czoło, a i Johny odpuszcza, ja bym sobie tego nie darował.
Zbiegam w dół
Czesio leci ze mną
W dole widać już padlinę smoka
"Korkodyl" jest naprawdę duży - Czesio mówi iż 6 metrów jak nic.
Wyciągamy go - mówię
- ??!!
No wyciągamy
Powaliło Cię szepce Czesio!, Widząc mój zapał stwierdza iż naprawdę mi odbiło (chyba udar)
Wyciągamy go bo zaraz odpłynie - mówię. Szybko!
No ale po co?? rezolutnie pyta Czesio.
Jak po co. MIĘSKO!!!! Cała Azja wpieprza korkodylki to i tutaj przekąsimy mięsko smocze.
No ale my nie jemy krokodyli, ciągnie Czesio
- ??!!
To krokodyle nas jedzą.
To by było jak kanibalizm...
Hmm, może cosik w tym jest, ale i tak z chęcią nie pogardziłbym mięskiem
Korkodyl odpływa...
Ano nic, jestem przy wodzie.
Dawno, dawno nie kąpaliśmy się (2 - 3 dni), jak nie skorzystać z tej okazji?
Mówię o tym planie Czesiowi.
Ciebie naprawdę porąbało - stwierdza, lecz widzi ogniki w mych oczach - to już raczej postanowione.
No
dobra, mówi, ale nie tutaj. Tu nie wejdziemy łatwo do wody (2 metrowa
skarpa). Do wody może wskoczę, ale jak by co... to za szybko nie wyjdę,
po prostu nie wdrapię się na brzeg.
Idziemy z kilometr dalej. Tam gdzie Czesiowe nabierają wodę.
OK.
Klif jest naprawdę wysoki, próbuję krzyczeć do moich białasów (Czesio mi w tym pomaga) lecz mizerne to jest
Adi i Johny nas nie słyszą - są naprawdę wysoko - ano nic ich strata.
Idziemy
W punkcie poboru wody jest jakiś mały Czesio, po chwili dołączają do nas małe Czesie, biorę jednego i wrzucam do wody.
Wylatuje jak oparzony.
Wchodzę do rzeki, wciągając małego.
Załapuje iż to zabawa.
Git.
Plan jest prosty.
Korkodyl podpływa, ja rzucam małego, uciekam
Po kilku chwilach Czesi jest więcej
Idę na drugi brzeg.
Johny, Adi wreszcie mnie dostrzegają, przychodzą po chwili z Czesiami z kałachami.
Czesie mają nas pilnować (jak by co...)
My oddajemy się ablucją
Co jakiś czas Czesie-bodyguardy krzyczą korkodyl
Wychodzimy na brzeg, jakiś czas konwersujemy po czym oddajemy się dalej kąpielą
UWAGA KORKODYL
Błogostan...
Do błogostanu dopełnieniem by było cosik przekąsić...
Wysyłamy z misją Czesia po jedzonko, po pół godzinki mamy co jeść
Bajka
Woda w rzece ma kolor kawy
Jeden Czesio próbuje mnie przekonać iż woda posiada właściwości wręcz zdrowotne - kąpie się i pije ją równocześnie.
Jakoś to do mnie nie trafia.
Jako jedyny założyłem butki do wody, chyba dobże zrobiłem.
Adiego
coś gryzie w palec. W rzece jest pełno szlamu, cały czas w nim
brodzimy, no i jakaś bdziągwa abisyńska, zamieszkujące tenże szlamik
zdenerwowawszy się iż zakłócamy jej spokój zareagowała nieco nerwowo...
Adi odpada z jacuzzi.
My zaczepiamy Hamerki które właśnie przyszły zaczerpnąć wody.
Naraz poruszenie.
Wszystkie małe Czesie wyskakują z rzeki jak oparzone,
Pewnie korkodyl, mówi Johny.
No ale nie było komendy do wyjścia od naszych bodyguardów
No to co jest kaman??
Małe Czesie wspinają się po klifie, uciekają do dżungli...
Dziwy...
Naraz
za klify wypadają dorosłe Czesie, łapią dwóch małych (reszta im
ucieka). Czesie mają ze sobą kije i to pokaźnych rozmiarów.
Tymiż
kijami wpuszczają niezłe lanie małym. Ha, lanie, mało napisane, jednemu
rozcinają łuk - krewa się leje, drugiemu z pewnością łamią żebra - JATKA
Co jest kaman?? pytam Czesia.
Co, co, - mówiłem iż tu, nie wolno się kąpać.
Tutaj tylko Czesiowe podchodzą nabrać wody a i tak raz na miesiąc korkodyl kogoś wciąga, czasem udaje się uciec ale to rzadko...
Dzieci tu mają zakaz wstępu.
Cholera czujemy się winni.
Wychodzimy
W drodze powrotnej próbuje ponieś jednej Cześkowej niestety nie daje rady
Masakra jak one noszą tą wodę na głowie?
Wychodzimy na górę
Tutaj naprawdę są korkodyle z góry to dopiero fajnie widać
Podsumowując to chyba znacznie niebezpieczniejsza przygoda niż spotkanie z bawołem w Ugandzie
Wracamy do naszego obozu
Adi wypachniony.
Dobra mina do złej gry.
Noga boli - nieźle już spuchła - super - przygoda...
Obóz...
No, na razie to musimy go stworzyć.
Znów mnogo obserwatorów
Rozkładamy sypialnie
Fajnie
by było cosik wciągnąć - dziś jesteśmy tylko na samych płynach - nie
powiem abyśmy się skarżyli ale trzeba cuć o stałej konsystencji.
W wiosce nie mamy co liczyć - nawet na indżerę - wpieprzają tutaj tylko kaszki, kleiki.
Wpadam na "genitalny" pomysł (jak zawsze zresztą )
Rzeczka - korkodyli nam nie pozwolą jeść to trza coś złowić inkszego.
Idziemy na ryby (w plecaku zawsze mam podręczny zestawik - żyłkę i haczyki).
Adi odpada. Noga go boli i z ledwością wdrapał się z powrotem na górę klifu.
Johny
mówi iż idzie jeszcze popstrykać do wioski (z pewnością idzie do baru
ka "kokleta" - cwaniaczek), ano nic schodzę nad rzeczkę sam z
towarzystwem ciekawskiego jednego Czesia.
Czas upływa na miłej konwersacji.
Po godzince udaje mi się złapać dzisiejszą kolację - trzy pstrągi i jedna mała szprotka.
Wracamy.
Czesio dumnie niesie za mną zdobycz (jak na prawdziwe polowanie afrykańskie przystało - białas i niosący za nim zdobycz Czesio)
W obozie zaraz Johny podnosi raban (dodam iż Jaś kończył cosik z zakresu ichtiologii)
- Przecież to HYDROCYNUSY !!!
- ???
- Chyba nie planujesz ich zjeść - to unikat - dodaje.
Nie chce mi się z nim gadać. Biorę się do patroszenia. Johny się obraża
Znów robię furorę!
Tutaj nikt nie patrosi ryb. Toż to marnotrawstwo.
Robimy ognisko, zapowiada się niezła wyżerka.
Ciekawskich nie brakuje
Rybki dochodzą, woda (czyściutka) bulgoce - czego chcieć więcej?
Do rybek przyda się jako wypełniacz jakieś kosmiczne żarełko.
Bajka.
Na hydrocynusy nawet Johny się skusił.
Rybki są rewelacyjne.
No biorąc pod uwagę tamtejsze okoliczności to rybki były przepyszne (pomijając ości, w piguły).
Teraz tak rozmyślając to pewnie jedliśmy lepsze rybki, ale wtedy to był rarytas.
No i ta atmosferka.
Sielanka.
Siedzimy do wczesnych godzin rannych.
Wspominamy, planujemy...
Wstajemy wcześnie rano
Z powodu gorąca większość nocy z Jankiem przespaliśmy przed namiotem.
Cóż,
troszkę jesteśmy pogryzieni (mamy nadzieję iż Lariam nam pomoże). Nad
ranem zaczęło lekko mżyć??? Chyba że nam się wydawało? W każdym bądź
razie weszliśmy do namiotu.
Ranek
Trzeba zwijać obóz
Szkoda
Tutaj było Fajnie
Jeszcze mamy dostęp do wody
Więc korzystamy
Czas na poranną toaletę
Adi
co prawda schodzi ze mną ale odpuszcza kąpiel (Johny zarz stwierdził iż
On jest pachnący - wczorajszy, i kąpiel z rana w Afryce to bardzo głupi
pomysł).
No, nie jest dobrze.
Stopa spuchła, co prawda nie widać żadnej ranki, ale boli.
Adi
chodząc utyka, kołysze się - niczym 6-cio kilowy kaczorek. Aplikuje w
siebie ten sam antybiotyk co połknęła Czesiowa, smarujemy stópkę maścią,
zżera kilka przeciwbólowych proszków i kulamy dalej.
To nie był dobry pomysł by schodzić z klifu. Kilka dłuuuuższych minut zajmuje nam wejście na górę.
Ja się kąpię - obok Czesiowa nabiera wody na poranną kawkę - luzik
Opuszczamy plemię Karo
Cel Jinka
Podczas jazdy mijamy olbrzymie termitiery
Kwiat bananowca
Zatrzymujemy się by go pofocić, oczywiście zaraz tłumek Czesi wokół nas
Też nie omieszkamy troszkę pstryknąć, i pogadać co tam w polityce...
Jinka
Komercja
Tutaj ciągną wszystkie wycieczki. Białasów multum.
Zdecydowanie nie takie klimaty jak zawsze, no ale...
Trzeba się przyzwyczajać.
Znajdujemy
odpowiadające naszym kieszeniom ful wypasioną norkę. Na trzy pokoje w
jednym sączy się woda z kranu. Bajera. Jak człowiek może docenić
odrobinę luksusu.
Pierwsze kroki kierujemy na targowisko
nasze ulubione owoce (te po lewej) co to jest???? zarąbiste.
Na targu idziemy na obiadzik
Ful wypas
Po obiadku trzeba przepłukać gardła
Miejscowy bimberek
Czy z kanistra czy z butelki.
Od jednego dostawcy, od drugiego, trzeciego...
Kosztujemy, smakujemy.
Niestety
Wszystko smakuje benzynowato. Piekielnie mocne, ale benzyna
Chwileczkę zastanowienia.
Bierzemy całą bańkę? czy się rozdrabniamy?
Niestety, nasze kubki smakowe mają przewagę w głosowaniu.
Bierzemy dwie flaszki benzyny - tak dla profilaktyki, odkażania...
Raniutko w fajnych okolicznościach przyrody (storczyki - niczym nasza
jemioła - pasożyty - na każdym pniu to dzyndzolstwo rosło) konsumujemy
obfite śniadanko.
Przed nami następna przygoda
Mursi
Adriana, boli noga. Odpuszcza. Zostaje w mieście
Jedziemy
Krajobrazy księżycowe
Przyjeżdżamy do parku
Płacimy wejściówkę.
Komercja
Przestaje mi się podobać
Pierwsi ludkowie Mursi
Mursi
jako starożytne afrykańskie plemię, które żyje w Dolinie Dolnej Omo i
wokół jeziora Turkana są uważane za najbardziej niezwykłe plemiennych
ludzi na świecie. Czy ja wiem?
Na pewno jest niezwykłe tylko iż z
powodu stosunkowo łatwego dostępu białasów do ich ziem plemię to stało
się ogromnie komercyjne - co nie znaczy iż jest tam tak bezpiecznie...
Większość, a prawie wszyscy wojownicy Mursi noszą zamiast oszczepu i noża teraz karabinu AK47 aby polować i bronić się.
Mijamy
kilka wiosek i znajdujemy jedno co wydaje nam się na najbardziej
odludną i łudzimy się iż trafia tutaj nieco mniej białasów.
Mursi
mają długą historię malowania ciała, oraz dekoracyjnego zdobienia swych
ciał - blizny i piercing. Zarówno mężczyźni jak i kobiety przekłuwać
uszy dla paciorków, muszele
Czesie zazwyczaj malują siebie nawzajem. Ponieważ lusterek raczej brakuje, Czesio uzależniony jest jak go pomaluje towarzysz
Matki malują swoje dzieci i tak rozpoczyna się toczona przez całe życie tradycja.
Biała farba na twarzy ma pomóc chronić dziecko przed siłami nadprzyrodzonymi.
Troszeczkę trzeba się pobratać, jednak tutaj przeważa już niestety mamona...
https://lh3.googleusercontent.com/02Apw ... 07-h609-no
Ozdoby
z piór kiedyś były ograniczone do starszych wojowników i myśliwych,
ponieważ symbolizowały one imponującą ilość zabitych zwierząt, teraz są
one tylko używane jako ozdoba.
Krążki podobne jak u Czesi Surma, jednakże różnią się motywem kolorowanki na nich jak i wytłaczaniem.
Troszeczkę już tutaj jesteśmy, Czesie jako-tako zaczynają nas tolerować,
pozwalają na w miarę swobodne rozglądanie się po wiosce.
Korzystamy więc
jakaś Cześka wiesza mi ozdóbkę na głowie
Chatki skromne, widać jednak już zdobycze cywilizacji. Co białasy wyrzucają, Czesie zaraz wykorzystują
Pomiędzy chatkami wypatruję przygotowanie do kolacji.
Czesie oprawiają zabitą kozę
Ano nic. trzeba ruszać dalej.
W planie mamy jeszcze dziś pojechać do plemienia Czesi - Bodi, jak się uda to tam przenocujemy?.
Czesie Mursi, odradzają nam ten plan.
Wymachują nam przed nosami kałachami i mówią iż oni są O.K.
Z nimi nam nic nie grozi? (wszyscy wręcz mówią odwrotnie?) mówią, ale Czesie Bodi to wariaty?
Jeszcze teraz...
Aktualnie Bodi są w konflikcie z plemię Konso.
Czesie
Konso naruszyli terytorium Bodi i wybuchła wojenka, dużo Czesi zginęło
i cały czas strzelają wszyscy do wszystkich - mówią.
No, będąc tak daleko to raczej nie odpuścimy.
Nasz Czesio-szofer oczywiście protestuje iż nigdzie nie pojedzie.
Nie
ma problema. I tak musimy wracać tą samą drogą także mówię Czesiowi aby
zastał wśród Mursi i jak będziemy wracać to się zabierze z nami.
W sumie droga prosta, mamy pełne kanistry - zero problemu.
Naszemu Cześkowi jakoś też nie w smak nocować wśród Mursi. Te karabiny do niego nie przemawiają pozytywnie.
Dobra, jedziemy wszyscy.
Po dwóch godzinkach dojeżdżamy do pierwszej wioski Bodi
Nie wiem jak to się stało, lecz wysiadam jako pierwszy (nasz Czesio jeszcze nie zdążył wyłączyć samochodu).
Strzały...
Jakiś Czesio-Bodi wygarnął serię nad moją głową (naszym autkiem).
Na auto posypały się połamane gałązki i liście.
Czesio-szofer w panice.
Rusza ostro - ja w biegu wskakuję do samochodu
Cholera...
Nie mamy ani jednego obrazka z Bodi
Naprawdę wariaty.
Czesio który strzelał był albo napity, albo chciał nas tylko postraszyć (z takiej odległości spudłować?)
Jesteśmy z Johnem rozdrażnieni, nie pada ani jedno słowo.
Dobrze
iż mamy dwie flaszki benzyny. wypijamy po kubku aby uciszyć nasze
skołatane nerwy (aby nie zrobić ani jednego zdjęcia...).
Dojeżdżamy do wioski Mursi którą opuściliśmy a w niej pełno wojska???
Zatrzymują nas wypytują co? jak? gdzie?
Okazało się iż kilka godzin wcześniej do Bodi pojechało małżeństwo (niemieckie, czy holenderskie?) wraz z szoferem
Bodi też wygarnęli serię do nich.
Niestety,
ich szofer zginął na miejscu. Białas wykazał się refleksem, wskoczył
momentalnie za kierownicę i wyjechał z wariackiej wioski.
Dojechał do Jinki zaalarmował pół świata no i się zaczeło...
No troszkę i tak mieliśmy szczęście, po nas (przez jakiś czas) dojazd i do Mursi będzie ograniczony.
Jedziemy do Jinki
Jedziemy do Jinki
Po drodze zatrzymują nas na mostku jakieś Czesie, chcą opłaty za przejazd.
Parodia
Nie chce mi się z nimi już dziś gadać na pertraktacje idzie Jasiu
Spławia ich, przy okazji udaje mu się zdobyć ładną bransoletkę.
Po dzisiejszych przygodach ja potrzebuję się odstresować, i to baaardzo...
Nasz Czesio-szofer proponuje wjazd do myjni samochodowej... oczywiście zgadzamy się lecz przed myjnią jedziemy na zakupy.
Targ gdzie byliśmy wczoraj
Oczywiście swe kroki kierujemy zaraz do "naszych" Czesiek z bańkami
Robimy szybkie zakupy, jeszcze tylko przekąska
Owoce co nikt nie wie jak się nazywają a przepyszne są - no i można jechać do myjni
W myjni siedzimy około 2-ch godzin -przefajnie
Stres mija
Zapominamy...
nasz wozik przechodzi gruntowne pranie
LUZIK
Następny dzień łazimy po Jince
kramik rzeźniczy
https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhwJzNIs1ZLpszarhYyOAXKulUWiQGzAzCB5zgkzeWe3DXlCyoSs1Xy0kqQtc-CZnhl0WxQNZSEFxwekzORM8Xu4g9KOcechnbYElb2EbIoq4oSDiFLQyxYwt7LSnFtVGLvQt8aXRu2It8/w920-h609-no/
a to ofiary - zanim trafią na kramik
Znajome już nam targowisko i toczące się na nim codzienne życie
Tutejszy cukierek
Jeszcze raz próbuję podejść do tatara z koźlęcia - KITFU
Mam nadzieję iż obejdzie się bez ekscesów
Fabryka papierosów
Na zdjęciach ogromna orgia barw, kolorów.
Czesie żyją biednie, nie mają zbytnio życia kulturalnego w swym
otoczeniu. Nie posiadają telewizji, teatrów, galerii..., rekompensują
się to w postaci niezwykle barwnych ubiorów - to taka ich odskocznia.
Ceny na targu. Jakie są???
Ha, tego nie wie nikt.
Jeżeli kupuje białas to przeważnie cholernie duuuże.
Ja przeważnie jak już cosik kupuję to kroki swe kieruję do... baru!!!
Tam
przy szklance złocistego płynu zapoznaję jakiegoś miejscowego smakosza,
który za szklankę tegoż płynu staje się zajefajną skarbnicą tutejszej
wiedzy, no i ochoczo wyręcza mnie w wszelakich zakupach.
Za ofiarowaną szklaneczkę zyskuję wspaniałe i mile spędzone chwile, no i zaoszczędzam niekiedy ładną sumkę pieniążków.
Co
do cen (jak kupuje Czesio) to za 10 świnek - znaczy się birr-ów (ok.
1,5 zł.) to zakupimy pokaźną reklamówkę wszelakich owoców, co do
papierosów to nie mam pojęcia - nie interesowało mnie to.
Problemy to nasza specjalność.
Johny dostaje wiadomość z Polski.
Musi pilnie wracać do domu.
Szlag.
Nasze
plany zaczynają się rwać. Adrian mówi iż wraca z Jankiem, cholera ja
nie odpuszczę - chyba? jest jeszcze tyle do zobaczenia.
Opuszczamy dolinę Omo.
Jak na załączonym obrazku. I tutaj przychodzi cywilizacja.
Chińczycy budują drogi, faktorie uprawy trzciny cukrowej. Jeszcze troszkę i już nie będzie plemion Czesi. Szkoda
Jedziemy w stronę stolicy.
Trzeba przebukować bilety
Trzeba przekonać Adiego o pozostaniu w Abisynii
Czy się uda???
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz