Tak, tak, tak.
Jeszcze raz Afryka
Niby mówiłem iż nigdy więcej - ale...
Zawsze (od dzieciństwa) marzyłem by zobaczyć wykute kościółki w Lalibeli, oraz dziunie które noszą dekielki od słoików w ustach.
A że jako marzenia należy w miarę możliwości realizować to trza mi było jeszcze raz pofatygować się na czarny ląd - trudno.
Na dzień dobry nasza ekipa miała być mocarna - trzon - czyli tradycyjnie John, Adi (człowiek przewlekle chory) no i moja marna osoba.
Wyjeżdżamy czwartego lutego.
Po dwóch tygodniach mają do nas dotrzeć pozostałe osoby - pięć sztuk - ale nie uprzedzajmy faktów.
Jedziemy...
Z Rybnika do Bogumina, tam czekamy na pociąg do Pragi
Z Pragi już samolocik, jako iż nienawidzę latać trzeba już odpowiednio wcześnie zacząć brać lekarstwa.
Pociąg bajka - czas szybko płynie (07 - zgłoś się), jesteśmy w przepięknej Pradze.
Autobusem na lotnisko
i jesteśmy
Odprawiamy się, małe zakupy na bezcłówce (Lecimy do Istambułu - tam poprawimy z zakupami) no i nerwowo czekam na lot
Wsiadamy - ahoj przygodo...
Po odprawie dla chorowitych trzeba naprawdę dużo "lekarstw" zażyć
Czesi, jak to Czesi. Przy wsiadaniu do diabelskiej maszyny robią pierwsze szopki...
Przy
wejściu wywołują Adiego do osobistej kontroli. Okazało się iż nasz Adi
wiezie ze sobą kuchenkę benzynową (po czort mu kuchenka jak nie wiemy
czy tam będzie woda? - no ale wiezie)
Kuchenka okazuje się naszym
pierwszym problemem, ciekawscy Czesi chyba pierwszy raz widzą takie cudo
- na dzień dobry mówią bomba!
Po 10-cio minutowych
tłumaczeniach, przetrzepaniu doszczętnie plecaka Adiego, udaje się nam
wejść na pokład. Ratuje nas to iż kuchenka nie była jeszcze użyta (nie
pachniała paliwem).
Lecimy
Wiele nie pamiętam
W Istambule kupujemy troszkę efezów, po litrze danzkiej cytrynówki (poezja).
Można lecieć dalej.
Późną nocą - wczesnym rankiem jesteśmy w Addis
Taryfa
wiezie nas do hotelu, niestety tam gdzie chcieliśmy nie ma miejsca. Z
uwagi na późną (wczesną) godzinę decydujemy się na hotel zdecydowanie
nie w naszym stylu (klima, śniadanie, ciepła woda, CENA)
Jutro znajdziemy cosik ciekawszego.
Rano, adrenalina jakoś nie pozwala spać.
Jemy śniadanko, jak w cenie to trza korzystać
Po śniadanku idziemy przed hotel złapać taryfę, szukamy czegoś w naszym stylu (czyt. tańszego).
Wszystkie przewodniki backpackerskie polecają poniższy Taitu Hotel
Ale czy ja wiem? (później parę razy jedliśmy - piliśmy w nim), ten hotel też jakoś nam nie leży, nie pasujemy w nim po prostu.
W
hotelu podróżników moc - z całego świata. Nie piszę iż wszyscy ale
większość (przynajmniej to co widzieliśmy) nosi markowe ciuchy
globtroterów, wypasione nawigacje, mapy, plecaki sprzęt podróżniczy...
my z naszymi dżinsami wyglądamy gorzej niż miejscowe Czesie.
Nie pasujemy tutaj
Nieopodal jest to.
Nasza
nora malaryczna (parę razy byłem świadkiem jak w poszukiwaniu miejsca
jakiś zbłąkany podróżnik który zawitał do "naszego" hotelu po niecałej
minucie wychodził z niego z lekka mówiąc zdegustowany, mamrocząc pod
nosem iż rozumie iż ciepłej wody nie ma ale żeby woda z rurki tylko
kapała..., no i robactwo, brud i te "pokoje".
Nam się podobało
Hotel Baro
Cisza
mało podróżników he,he,he. Ocieniona weranda na której nieliczni
wieczorkami mogą wymienić swe doświadczenia i wznieść toast za przeżyty
kolejny dzionek.
Fajnie
A to mój apartament.
Drzwi -
trzeba co prawda wchodzić bokiem (jakieś wąskie czy cuś), z lewej ful
wypas - szafa - co prawda już zamieszkana przez ładne czarne
kilkucentymetrowe robaczki z wąsami.
Łazienka też niczego sobie co prawda "troszeczkę" wąska ale...
U kompanów podobnie, wszystkim się podoba.
Konsumujemy odrobinkę danzkiej
no i idziemy zdobywać stolycę
Widać iż na każdym kroku cosik się buduje
A to "domek" Czesi wprost na rogu jakiegoś większego skrzyżowania.
Łazimy, focimy, ale nie tak do końca bez celu.
Szukamy
Czesia - samochodu (w Etiopii raczej niemożliwe jest wypożyczenie
samochodu i podróżowanie na własną rękę - bez kierowcy) co by nas
zawiózł tam gdzie my chcemy.
Niby biur z przewodnikami, samochodami
mnóstwo. Ale jak mówimy dokąd chcemy jechać to nie, raczej nie, tam
lepiej nie jechać nie ma po co...
To nas jeszcze umacnia w szukaniu.
można i banana zakupić z taczki
można i trumnę taką kolorową sobie spatrzeć
Wymieniamy dolce na ichniejsze miśki
Jesteśmy teraz bogaci
idziemy coś przekąsić
Indżera
Znane mi to już z Ugandy, towarzyszyć nam będzie przez cały czas
Indżera
to lokalne pieczywo - rodzaj chleba pieczonego z tutejszego zboża
(trawy) tefu, ma kształt takiego większego podpłomyka - placka (min 50
cm średnicy), wygląda jak gąbka (i tak też smakuje).
Jak to jemy same
to indżera kwaśna jest (zboże zostaje sfermentowane - stąd ta
kwaskowatość). Ubodzy Czesie do teffu dodają różne zboża - pszenicę,
kukurydzę, i wiele jeszcze innych rzeczy - wtedy indżera staje się
ciemniejsza
Indżerę je się tutaj z wszystkim (dosłownie) z
kurczakiem, jajecznicą, mięsem, zupą (jak zupa jest za rzadka to indżerę
wrzuca się do miseczki z zupą następnie całość daje się na następny
placek indżery)
Indżera służy przede wszystkim za sztućce
Czesie takowych nie używają i wszystko jedzą recami (ręką - oczywiście prawą - lewa jest nieczysta - lewą podmywa się...)
Indżerę przede wszystkim spożywa si ez różnorodnymi sosami zwane wet (niektóre bardzo pikantne)
Indżerę
je się na śniadanie, obiad, kolację. Próbowałem ją wszędzie po kilka
razy dziennie (Czesie jak cię polubią to dzielą się swoim jedzonkiem -
czyt. dają ci co lepszy kawałek potrawy paluchami bezpośrednio do ust) -
niestety
Indżera wygląda jak gąbka, szmata i tak też smakuje.
Nie pomagają żadne wety (z soczewicą, szpinakiem, grochem, mięsem - wołowiną, jagnięciną, kurczakiem i wszelkimi innymi cudami)
Co
prawda może troszkę zasmakowała mi z kitfo (surowe mięso), ale to
mięsko było wspaniałe - aczkolwiek później - no ale to dalsza
historia...
Po "sutym" posiłku pełni optymizmu iż znajdziemy wreszcie Czesia z samochodem ruszamy dalej na poszukiwania.
cd.
Planujemy dojechać na wschód - do Gambeli, troszkę się tam
pokrzątać, a później na południe, dalekie południe (zachodnia strona
rzeki Omo - tam wycieczki nie jeżdżą)
Właśnie z tamtymi stronami są kłopoty.
Nikt nie chce tam jechać - rzekomo wojna. Czesie z plemienia Surma tłuką się z Czesiami z plemienia Nyangatom
Wpadamy na genialny pomysł, na razie nic nie będziemy mówić iż docelowo chcemy do Surmów jechać.
Mówimy tylko o Gambeli.
Pomysł okazuję się strzałem w 10.
Dość
szybko znajdujemy przewoźnika. Wynajmujemy nissana patrol na 20 dni,
dodatkowo zaliczkujemy i rezerwujemy samochód dla dalszej ekipy która ma
dojechać za 10 dni.
Załatwiamy im samochód wraz z przewodnikiem
który ma ich odebrać z lotniska - wszystko perfekcyjnie dograne, Czesio
przewodnik ma kartkę z nazwiskiem człowieka który przyleci po 10 dniach i
prosto z lotniska mają jechać do Sodo (odpadnie im koszt nocowania,
szukania hotelu - co nas co nieco niestety kosztowało).
Po prostu mają wszystko załatwione jak w biurze podróży.
Z
kierowcą umawiamy się na jurto wcześnie rano. Dokupujemy jeszcze dwa
dodatkowe koła, kilka kanistrów aby zabrać dodatkowe paliwo.
Czesio-szofer śmieje się iż to niepotrzebne, biedaczysko nie wie co go
jeszcze czeka!
Po obgadaniu wszystkich spraw idziemy się co nieco posilić.
Pierwsza niespodzianka.
Adrian zostaje okradziony - kilkaset dolców zmieniło szybko właściciela.
Trzeba się bardziej pilnować!!!
Co przyniesie jutro???
Rano wstajemy skoro świt
Czesio-szofer jest punktualny (to niesamowite, nieafrykańskie)
jedziemy
na stację dotankować paliwa, nasz Czesio uśmiecha się pod nosem cosik
mamrocze w amharic (język urzędowy w Etiopii), nic tam -biedaczysko
Dziś za zadanie postanowiliśmy dotrzeć do Bedele
Czy się uda?
W Bedele znajduje się jeden z kilku browarów etiopskich (notabene piwo o tej samej nazwie jest) także musimy tam dotrzeć
Obrazki z drogi
Przy drodze siedzi Czesia z kawą. Oczywiście przystajemy
Wypijamy parę kaw. Czesie nie nadążają, zmieniają się
Kawa w amharsku to "buna" Parzenie kawy to cały ceremoniał ale na razie nie będę tego opisywał
Coś zaczyna się dziać na naszej drodze. Afryka
Większe miasteczko.
Postanawiamy cosik przekąsić
tutaj jeszcze nasz "obiadzik" podają względnie zimny (ok. 20 stopni)
Po drodze mijamy jakieś targowisko.
Przystajemy na chwilkę
Zwróćcie uwagę na piękne? tatuaże
Jedziemy dalej.
Przed Bedele łapiemy pierwszą gumę.
Fajnie
Do Badele docieramy po 12 godzinkach jazdy.
Troszeczkę jesteśmy "zmęczeni"
Idziemy cosik zjeść
Niestety, jedzonko już zimne nie jest.
Następny zonk.
John zorientował się iż na poprzednim przystanku jakiś Czesio "pożyczył" jego portfel
Janek jest wolniejszy od 400$, karty bankomatowej, dowodu osobistego, polskich kart telefonicznych.
Afrykanin John. Do Afryki zabiera dowód, karty bankomatowe, telefoniczne... po co?
Sam nie umie nam na to pytanie odpowiedzieć.
Robi się ciekawie.
Zaliczkowaliśmy 500$ na samochód ludziom którzy mają dotrzeć, Czesie pożyczyli już od nas przeszło 700$
Nieźle...
Trzeba przedsięwziąć pewne kroki...
Widoczek spod naszej norki w której mieszkamy
Centrum Badele
Rano wstaje nowy dzień, nowe możliwości - cel Gambela
Zaczyna robić się fajnie
Zaczynamy robić więcej fotek
Jak przy drodze widzimy Czesie-kawiarkę oczywiście przystajemy.
Kawa BUNA w Etiopii przepyszna jest
Tym bardziej z rana.
Rano są jeszcze w miarę czyste kubki.
Czesia ma tylko jedną miskę z wodą (na cały dzionek) w której myje kubki,
Jak ktosik jest wybredny to się raczej nie napije, my raczej do takowych nie należymy.
Jedziemy
Foty z drogi
Etiopia (Afryka) boryka się z problemem braku wody.
Aby
było śmieszniej wioski Czesiów budowane są zawsze w jakimś większym lub
mniejszym, ale zawsze w oddaleniu od rzeczki, strumienia, studni.
Chyba
specjalnie po to aby za dużo nie mieli wolnego czasu i musieli chodzić
po kilka razy do ujęcia wody (tak to sobie wymyśliłem).
Oczywiście noszenie baniaków nie przystoi męskiemu gatunku Czesiów.
Po wodę chadzają małe Czesie jak i Czesiowe
Tutaj akurat Czesie noszą baniaczki na ramieniu, bo przeważnie to na głowie (będą foty późniejsze).
Wierzcie,
ja miałem trudności wrzucić ten 30 litrowy baniaczek na ramię, a co
dopiero iść z nim kilka - kilkanaście kilometrów w jakby nie było
cieplutkim klimacie.
Nareszcie cosik więcej niż tylko pawiany - gereza abisyńska
niby tego w zoo dużo lecz na wolności gatunek ten jest zagrożony wyginięciem
Adi nie bardzo zachęcony oglądaniem harc gerez kontempluje drugie śniadanie (jeszcze z Europy)
my harcujemy dalej
jedziemy dalej
Chyba w całej Afryce Czesie wypalają węgiel drzewny.
Na to potrzeba surowca
Konsumuję niedojedzone resztki drugiego śniadania
W większym "mieście" zatrzymujemy się na obiad
no i niezbyt dobry deser
Jedziemy dalej
Po drodze pola herbaciane
"Lipton" z bliska
Czesie zbierający herbatkę
Przystajemy na chwilkę
Towary chińskiego wszędzie pełno.
A i samych Czesi-Chińczyków też.
Tutaj budują drogę do Gambeli
Przed
samą Gambelą pierwszy w Tej przygodzie checkpoint (punkt kontrolny).
Oczywiście kategoryczny zakaz wyciągania nawet aparatów z torby.
Trzepią nas równo, sprawdzają wszystkie bagaże (jesteśmy już niedaleko Sudanu Południowego, a w Sudanie WOJNA).
Udaje
się przejechać, (4 miesiące wcześniej kolega Janka na tym punkcie
został..., nie przepuścili go i musiał czekać 3 dzionki zanim załapał
jakiś transport powrotny do Addis).
Wieczorkiem docieramy do Gambeli (po 10 godzinach jazdy z Badele).
Znajdujemy jakiś hotel malaryczny
Załatwiamy wszelkie formalności z zakwaterowaniem, pozwoleniem na pobyt itp.
Oczywiście idziemy na kolację
Międzyczasie poznajemy byłego króla jakiegoś nuerskiego plemienia Sudanu Płd.
Idziemy rozejrzeć się po Gambeli...
Gambela
Wieczorkiem, późnym wieczorkiem wracamy do hotelu i niespodzianka
Czekają na nas dwaj Czesie-bandziorki i mówią iż jesteśmy tutaj nielegalnie, mamy im natychmiast oddać paszporty???
Gambela - niby duże miasteczko lecz lotem błyskawicy rozeszło się iż trzech białasów chodzi sobie po mieście i robi fotki
Żadne tłumaczenie nie pomagają, grożą nam użyciem siły.
Jesteśmy zmęczeni, sytuacja absurdalna - nawet troszkę śmieszna, ale nawet nie mamy siły się śmiać.
Powtórka poprzedniej przygody...
Szukamy naszego przyjaciela - Czesia-króla, może on cosik zaradzi.
Czesio-król tłumaczy Czesiom-bandziorką iż wszystko ok. jesteśmy git ludkowie.
Troszkę
łagodzi to sytuację, Czesie-bandziorki troszkę wyluzowują, mówią iż
mamy dać im paszporty, oni to potwierdzą na pobliskim komisariacie
policji i będzie git.
Naprawdę zaczyna nas to bawić.
Nie znamy gości i mamy dać im nasze paszporty??
Po
godzinnej utarczce koło północy udajemy się wszyscy (trzech białasów,
dwóch Czesiów-bandziorków, i Czesio-król) na komisariat.
Tam okazuje się iż policja nawet nie chce wejrzeć do naszych papierów.
Czesie-bandziory
(okazują się naszym dawnym ORMO) zostają zbesztani przez
Czesiów-policjantów za nadgorliwość i budzenie ich w środku nocy
W
późnych godzinach wieczornych - wczesnych rannych wracamy do naszej
norki malarycznej (czyt. hotelu), musimy się odstresować cieplutkim
syropkiem na myszach.
Raniutko trzeba wstawać
Przygoda dopiero się zaczyna...
Wcześnie rano wstajemy, dziś mamy zamiar pojechać pod samą granicę z Sudanem Południowym.
Mamy zamiar odwiedzić jakąś wioskę sudańskich Nuerów.
Może
być to "troszkę" uciążliwe z uwagi na aktualną wojnę w Sudanie
(uchodźcy, wojsko, Czesie-bandziorki, itp.), ale nic tam Baśka - wojenka
to męska rzecz - Jedziemy
Po drodze pierwsza niespodzianka!
Spotykamy lud wędrownych nomadów - zwani Tuaregowie z Sudanu (pierwotnie z Nigerii)
FELATA
Jedna kobieta - trzech mężów.
Fajnie??
Czesie Felata praktycznie nie mają domu, dobytku... Mają to co niosą w rękach - dziecko, kij, tykwa...
Fajnie???
Jedziemy dalej.
Na drodze coraz więcej monkey
Docieramy do wioski.
Pertraktujemy z wodzem możliwość "zwiedzenia" wioski.
Po dłuższych negocjacjach, wódz przyprowadza jedną z swoich żon i z nią możemy pochodzić, pobyć w wiosce.
Chatka wodza - zresztą najbogatsza:
Żonka - przewodnicząca koła gospodyń:
Tutaj żonka w młynie. Mieli kukurydzę (jakiś gatunek albinoski kukurydzy).
Po wstępnym "mieleniu" mielenie na miałko
A później do kuchni i mamy placek
Kuchnia, klepisko w chacie i w wokół chaty to odchody krowie zmieszane z ziemią.
Później będzie załącznik z wykonania tokowej sztukaterii
Notabene genialny materiał. Po wyschnięciu daje idealną powłokę niczym tafla szklana.
Super łatwe w utrzymaniu czystości, łatwe w monitorowaniu przenikających do chatki węży i innych istotek pełzających.
Super.
Im dalej tym ciekawiej...
Krzątamy się po wiosce
oglądamy codzienne życie Czesi-Nuerów
Czesia wyplata liny:
Czesia na zmywaku:
mały Czesio przy obiedzie
Wioska jest bardzo rozległa, duża. Mieszka w niej kilkadziesiąt nuerskich rodzin.
Rodziny
zgrupowane są w grupach po kilka - kilkanaście chat. W pośrodku chat
danej rodziny znajduje się "święte" miejsce, dookoła którego spotyka się
starszyzna omawiając ważne dla danej rodziny sprawy
Czesi (facetów) w wiosce praktycznie nie ma.
Wypasają bydło.
W wiosce są same kobiety, dzieci, starsi...
Nieodłączne muszki, Muchy, MUSZYSKA
Trafiamy do kościółka
Czesiowe wykonują dla nas próbę huru, nie pozwalają tutaj zbytnio na foty
Pora obiadowa, idziemy na obiad
Chaty , a dokładnie zwieńczenia dachów mają dwa rodzaje wykończenia
W jednego rodzaju chatkach mieszkają Czesie
W drugich - Cześkowe
Cały czas dookoła nas kręcą się ciekawscy mali Cześki
Codzienne życie w wiosce Nuerów w Ytang
Do kobiecych (oraz dzieci) obowiązków należy przede wszystkim zapewnienie domostwu zapasu wody
Jako iż niniejsze Czesie to lud pasterski, także krówki trzeba wydoić
Dzieci (małe Czesie) łączą ciągle zabawę z pracą (pracę z zabawą??)
Od małego należy do nich wychowywanie młodszego rodzeństwa, pomoc mamie przy obejściu...
muchy, muchy, muchy....
Odchody krówek są wszystkie wykorzystywane: budowa domów, podłóg, kuchni, znakomita rozpałka itp
Jedziemy na pobliskie targowisko
Po drodze mijamy Cześków wracających z wypasu krówek - nie było ich w domach ładnych parę dni
Parę kilometrów dalej - sielski krajobraz
Mieszkając przy rzece - same plusy
można zrobić pranie, skorzystać z toalety, umyć naczynia po obiedzie, upolować obiad...
Tuż za rzeczką - niedaleko jeszcze jedno plemię etiopskie i zaraz po nim granica z Sudanem Połódniowym.
Nawet zastanawiamy się czy aby nie przeprawić się na drugą stronę, lecz z uwagi na dość późną godzinę - odpuszczamy
Nad
rzeką znajduje się targowisko - niestety dziś nie dzień targowy a i już
późna godzina także sprzedawców jak i kupujących niewiele
całkiem świeże rybki - rarytas
"Świeże" nóżki, flaczki wołowe - także danie nie do pogardzenia
suszone rybki
Palce lizać
Nie, to nie to co myślicie to tytoń do fajek
a i sama fajka
Na targu poznaję Czesia który widząc nasze WIELKIE odwodnienie proponuje nam niezły napitek.
Oczywiście zgadzamy się - dobrego trunku nigdy za wiele...
Idziemy z Czesiem do jego wioski.
Niestety, Czesio mówi iż jego kumple no nerwowi goście nie możemy pstrykać fotów. (Bliskość Sudanu daje o sobie znać).
Nie
byłbym sobą gdybym cosik nie pstryknął (cicha migawka to potęga...),
idąc focę z brzuszka, niestety dużo zdjęć nie powychodziło, ale co nieco
zobaczycie...
Wioska Czesi (Nuerów) bimbrowników
Kluczymy pomiędzy chatkami.
Troszkę adrenalina skacze w górę, idziemy sami (dookoła nas pełno naćpanych Czesiów).
Nasz Czesio-szofer odradzał nam konsumpcję trunków, stwierdził iż jesteśmy "wery krejzi muzungu" i pozostawił nas samych
Ano nic - brniemy dalej
Docieramy na miejsce
Czesiowe-bimbrownice przepalają sorgo
Bimberek pędzi się właśnie z sorgo.
Siadamy.
Czesie dziwią się iż chcemy się z nimi napić.
Mało tutaj białych, a na pewno nikt z nich nie pił nigdy z nimi ichniejszego bimberku.
Dobrze iż w plecaku mamy swoje kubki.
Na bimberek Czesie mówią Kon.
Smakuje jak ocet.
Mocy to ma może z 2%
Taka mętna woda - tzn ocet. Wypijamy po dwa kubki aby zacieśnić przyjaźń białasów z Czesiami.
Dyskutujemy z Czesiami na temat topnienia lodowców i wpływów tego zjawiska na zmianę klimatu na świecie i tego typu tematy...
Kombinujemy jak się po angielsku wycofać z tego przyjęcia - podejrzewamy iż może to być nieco trudne.
Znów nadchodzi cudowne ocalenie.
Do chatki przychodzi Czesio-policjant
Przejeżdżając niedaleko doszły do niego słuchy iż trzech białasów wybrało się na melinę.
Z początku nie wierzył, ale ciekawość zwyciężyła i przyszedł sam zobaczyć trzech świrusów.
Stawiamy mu po kolejce po czym już z obstawą opuszczamy wioskę.
Podwozimy naszego Czesia-przewodnika troszeczkę.
W samochodzie dezynfekujemy się już normalnymi środkami.
Na pohybel amebie - na zdrowie!!
Wracamy do Gambeli
Focimy w drodze powrotnej
Mijamy płonący busz
Pasterze uciekają przed ogniem ze swoimi skarbami
Johny
twierdzi iż przy samym ogniu wyjdą fajne zdjęcia - ma chłop fantazję -
przed ogniem uciekają nie tylko Czesie i krowy, również i wszelakie
zwierzątka pełzające, turlające...
Nic to, Johny się uparł i koniec
Obserwujemy
jego poczynania, każdy życzy mu iż by go nic nie pogryzło (daleko do
doktora) najlepiej żeby coś go zeżarło - nie ma ciała nie ma kłopotu.
Czesie-pasterze znów mówią o białasach wariaci - mają rację?!
Czaple, kanie i inne ptactwo ma istny szwedzki (afrykański) stół.
Żeruje przy samym ogniu, wyłapując co smaczniejsze kąski uciekające przed żywiołem.
Przed
Gambelą znajduję się wyróżniająca się nad buszem górka (ok 650mnpm.),
na górce znajduje się kościółek i niezły punkt widokowy.
Zakupujemy jakieś lekarstwo i postanawiamy się na to cuś wdrapać
Kościółek (czyt. murowana szopka) zamknięty ale widoczki na całą metropolię GAMBELA
Niestety z powodu gorąca (ok. 45 stopni) za daleko nie widać.
Dużo gorąca, tworzą się "tornada" z trąbami włącznie
Schodzimy.
Na przedmieściach nad rzeczką wypijamy parę przepysznych kaw
Kawa = BUNA
Zamawiam między innymi kawę z masłem orzechowym.
Przepyszna?
Może i byłaby dobra ale wściekle słodka - raczej nie moje klimaty - Johny pochłania wszystko
Po kawie wieczorna toaleta
i do domku (norki malarycznej)
Jemy kolację
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz